poniedziałek, 5 grudnia 2016

Ciche Anioły |drabble|

Edit: ZAPRASZAM SERDECZNIE NA BLOGA Z ONE-SHOTAMI: https://kawalek-nocnego-nieba.blogspot.com/

Witam, witam
Trochę przeraża mnie fakt, że ostatni tekst, który tutaj dodałam widnieje z datą 7 marca (marca, na Merlina, a mamy grudzień!). 
Miniaturki Jily były, ale się zmyły. Jedna została usunięta przez durnego bloggera (głupia ja, nie zrobiłam kopii zapasowej :/), a druga umarła wraz moim październikowym wylotem na Cypr. Na chwilę obecną nie mam do nich głowy - w wolnym czasie próbuję dojść do porozumienia z opowiadaniem głównym.
Mam dla Was niespodziankę, która przy sprzyjających wiatrach ujrzy światło dzienne jeszcze przed końcem tygodnia. Pracuję też nad świątecznym Jily ;).

Dzisiaj przychodzę do Was z czymś zupełnie nowym, a mianowicie z moim pierwszym drabble, które napisałam na konkurs Katalogu Granger. Od razu chciałabym podziękować wszystkim za miłe słowa na temat mojego tekstu - czytając te komentarze robiło mi się cieplutko na sercu (bardzo za to dziękuję <3). Jeszcze słowo gratulacji dla zwyciężczyni i wszystkich współzawodników - wszyscy się spisaliście:)

Dobra, już skończyłam :P. Zapraszam do przeczytania drabble i pozostawienia po sobie śladu bytu (chociaż małej kropeczki w komentarzach).


http://loquaciousliterature.tumblr.com/


Ciche anioły
Tonęłam. Wśród ich twarzy. Bladych twarzy wszystkich bliskich mi osób. Miałam je przed oczami. Tysiące wymęczonych, ale spokojnych oblicz.
Budziłam się zlana potem, nie potrafiąc złapać tchu. Patrzyłam w ciemność pokoju i powtarzałam cicho ich imiona. Połowy z nich nie znałam, spotkałam ich tylko raz, a mimo to byli bliscy mojemu sercu. Nie wiedziałam, jaki był ich ulubiony kolor czy potrawa. Te bzdury nie były ważne, bo wszyscy oni razem i każdy z osobna poświęcili się. Uczynili mój świat lepszym. Na zawsze niewidzialni stali za mną murem. Pilnowali, abym nade wszystko pozostała szczęśliwa. 
Jak ciche anioły nieśli mnie do chmur.

poniedziałek, 7 marca 2016

Flares

Chciałabym przedstawić wszystkim wpadającym na mojego bloga osobom miniaturkę Jily. 
Jest to jedna z trzech miniaturek, które zaplanowałam. 
Wstawiam ją dzisiaj, nie zbetowaną ( wybaczcie, ale jeszcze nie zdążyłam znaleźć bety ), bo dzisiejszy dzień jest dla mnie ważny i chciałam, żeby ta miniaturka pojawiła się właśnie z tą datą.
Za bardzo się rozpisałam, w każdym bądź razie proszę wszystkich czytelników o pozostawienie opinii, nawet tej krytycznej. Cały czas się uczę i nie jestem idealna, a wytknięcie błędów na pewno pomoże mi w doskonaleniu swoich umiejętności.
Ostrzegam, że miniaturka wyszła trochę długa, ale liczę, że nie sprawi to Wam większego problemu.

To chyba na tyle. Zapraszam do czytania ;-)

Nighty

{Flares}
- Koleś, zamawiasz coś ?! – Dotarł do mnie głos, kogoś, kto stał za mną w kolejce. Był zdenerwowany, ale wcale mu się nie dziwiłem. W końcu ile można wybierać głupią kawę. Spojrzałem na kasjerkę, która z anielskim spokojem uśmiechała się do mnie przymilnie.
- To co zwykle, poproszę – Wyciągnąłem z kieszeni kilka funtów i posłałem dziewczynie wymuszony uśmiech. Odwróciła się i nalała do papierowego kubka kawę z dystrybutora. Patrzyłem na jej poczynania nieobecnym wzrokiem. Mimowolnie wyciągnąłem rękę z kieszeni i przejechałem nią po włosach. Stare nawyki.
Dree podała mi moją parującą małą czarną, z uśmiechem na ustach. Wziąłem ją i opuściłem kolejkę. Stał za mną całkiem spory sznureczek ludzi, którzy chcieli napić się czegoś ciepłego, w chłodny styczniowy poranek. Wyszedłem z kawiarni, dzielnie znosząc niemal mordercze spojrzenia klientów w kolejce.
Zimowy wiatr rozwiał moje nieco już przydługie włosy, których nie obcinałem od dawien dawna, tylko i wyłącznie z powodu chorego przyzwyczajenia. Białe śnieżynki momentalnie dostały się na moją twarz i do oczu. Gorąca kawa parzyła mnie w dłonie, ale szedłem dalej zupełnie się tym nie przejmując. Nie obrałem żadnego konkretnego celu, dlatego najzwyczajniej w świecie szedłem prosto przed siebie. Ostatnio coraz rzadziej mi się to zdarzało. Popadałem w cholerną rutynę. Wszyscy próbowali mnie przekonać, żebym chociaż raz zrobił coś szalonego i to zwykle Syriusz był prowodyrem. Może to głupie, ale ja naprawdę nie miałem ochoty na takie „bzdury”. To brzmi jak przekleństwo z moich ust.
Śnieg padał tak mocno, że zobaczenie czegokolwiek po drugiej stronie jezdni graniczyło z cudem. Ulicą przejechał czerwony autobus, tworząc za sobą wir białego śniegu. Pomyślałem, że mógłbym odwiedzić mamę, ale szybko przypomniałem sobie, co powiedziała mi ostatnim razem, gdy u niej byłem. „Jeszcze nie umieram, a Ty jesteś już dorosły. Żyj własnym życiem, James”. Prędzej by mnie udusiła niż wpuściła do swojego, a w sumie jeszcze do nie tak dawna, mojego domu. Ubzdurałaby sobie, że już postawiłem na niej krzyżyk, ale ona przecież jeszcze żyje. Przy jej szybko zmieniającym się stanie, słowo „jeszcze” jest kluczowe.
Pomyślałem o Remusie, ale i z tego pomysłu szybko się wycofałem. Jemu też już powoli zaczęła przeszkadzać moja obecność, bo choć jestem jego przyjacielem, potrafię wkurzać do granic możliwości. I może trudno w to uwierzyć, ale chyba powoli kończyły nam się tematy do rozmów. Wychodzi na to, że oprócz pracy mam niewiele rzeczy do roboty. Mimo wolnego dnia i braku obowiązków ze strony quidditcha, moja podświadomość wiecznie kręciła się właśnie obok mojej „roboty”. Wiedziałem, że gdybym poszedł teraz do Ministerstwa to i tak pewnie do wieczora nie miałbym wolnej chwili. Pracoholik, co ? Może, ale istnieje prawdopodobieństwo, że tylko dzięki temu jeszcze nie zwariowałem.

Zupełnie nieświadomie zawędrowałem pod jeden z londyńskich dworców. Przez chwilę zastanawiałem się, po co właściwie tu przyszedłem, ale dosyć szybko to do mnie dotarło. Przypomniałem sobie jaki mamy dzisiaj dzień. 30 stycznia. Taki zwykły, nieistotny dla całego świata dzień, zupełnie taki sam jak każdy inny. A ja czekałem na ten dzień od wieków.
Od pół roku żyłem jak zombie. Wypierałem swój mózg i zastępowałem go innym. Prałem, zapominałem, odrzucałem. Właściwie żyłem tak już ze trzy lata, ale co tam może wiedzieć o życiu niedoświadczony gnojek ? Dopiero teraz poczułem, co oznacza życie. I wcale nie jest ono takie kolorowe jak sądziłem, albo raczej jak zapewniał Syriusz. Nie wiem, co on w tym wszystkim widzi. Wieczny podrywacz, pali, pije ( fakt, że sporadycznie ) i możliwe, że już sprzedał swoją duszę diabłu, żeby „zachować się” w takim stanie do końca życia. Całkiem niedawno sam taki byłem. Do dziś pod moim łóżkiem leży paczka papierosów, ale od kilku miesięcy w ogóle o nich nie myślałem. Alkoholu nie widziałem na oczy od dawien dawna, a moim jedynym uzależnieniem jest kupowana codziennie rano kawa i praca.
Zatrzymałem się przed wejściem na dworzec. Upiłem pierwszy łyk kawy i rozglądając się naokoło ruszyłem ku wejściu.
Owo wejście na dworzec prezentowało się niemal majestatycznie, jak na mugoli. Marmurowe łuki, ozdobione filary, masa ludzi i szare lwy zwieńczające drzwi z obu stron. Ten ostatni element do złudzenia przypominał mi miejsce, w którym spędziłem 7 lat mojego życia. Najbardziej burzliwe siedem lat mojego życia.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, upiłem kolejny łyk, poprawiłem kaptur kurtki i wszedłem do środka. Od progu powitał mnie nienaturalny ukrop i szum tysiąca głosów. Szerokim korytarzem przemieszczali się różni ludzie, jedni wolniej, drudzy szybciej. Niektórzy w panice szukali swojego peronu, a reszta nieśpiesznie przechadzała się wzdłuż kawiarenek i kas. Stwierdziłem, że jak na sobotę to i tak jest tu mało osób.
Spojrzałem na tablice odjazdów i dopiłem jednym łykiem resztę letniej już kawy. Zgniotłem kubek, przy akompaniamencie pociągowego gwizdka. Rozejrzałem się w poszukiwaniu najbliższego śmietnika i znalazłem go tuż przy wejściu na jeden z peronów.
Mała część mojego umysłu błagała, abym zaczął szukać. Chciała, żebym jak posłuszny psiak spróbował odnaleźć coś, co pół roku temu tutaj zostawiłem. Zdrowy rozsądek uświadomił mi, że poniekąd sam tego chciałem. Mogłem się nie zgodzić i na kolanach błagać, żeby ze mną została, ale tego nie zrobiłem. Bo dobrze wiedziałem, że i tak ostateczna decyzja należy do niej. Jest uparta. Musiała być, skoro trzy lata odmawiała, mimo moich usilnych starań.
Ruszyłem w stronę śmietnika, powłócząc nogami i pocierając brodę. Ostatnio stało się to moim niechcianym nawykiem. Rozglądałem się dookoła, obserwując ludzi. Lubiłem to robić. Nie chodzi o to, że jestem wścibski. To była czysta ciekawość. Chciałem wiedzieć jak wyglądają inni i po prostu lubiłem domyślać się jacy oni są. Domyślać, bo większość tego, co widziałem nie było do końca prawdą o tych wszystkich osobach.
- James Potter – Usłyszany gdzieś za mną kobiecy głos, wymawiający moje imię, zmusił mnie do zatrzymania się i odwrócenia w kierunku, z którego przyszedłem. Nie spodziewałem się spotkać tu nikogo znajomego, a jednak nie było wątpliwości, że wołająca osoba mnie zna. Chociaż z drugiej strony moje nazwisko było popularne w świecie magii. Nie to że ja tak sądzę, choć faktycznie jestem arogantem, ale ostatnimi czasy było głośno o takim jednym szukającym z reprezentacji Anglii, który mimo talentu i największej ilości złapanych zniczy w sezonie, zrezygnował z dalszej gry. Rozejrzałem się w poszukiwaniu właściciela głosu, ale wśród chodzących w jedną i drugą stronę, nie zauważyłem nikogo znajomego. Już miałem odejść, uznając to za moje omamy słuchowe, kiedy ktoś podszedł do mnie z boku i złapał mnie za rękę.
- James ! Nie spodziewałam się, że się tu spotkamy. – Obróciłem głowę i zobaczyłem obok siebie drobną blondynkę, która unosiła głowę z szerokim uśmiechem kwitnącym na jej twarzy. Na włosach miała czapkę pokrytą warstwą białego puchu, a jej policzki były zaróżowione. Przez chwilę nie mogłem dopasować dziewczyny do żadnej znanej mi osoby, ale szybko zorientowałem się, kto to taki stoi przede mną.
- Alice Mason ? Nie wierzę ! Jak dawno Cię nie widziałem. – Uścisnąłem blondynkę, która wyglądała na wręcz rozpromienioną moim widokiem. Nie widziałem jej od dawna, tak samo jak większą część moich znajomych. Na zebraniach Zakonu miałem okazje spotkać kilku z nich, ale ostatnimi czasy obradowaliśmy w okrojonym towarzystwie, zwykle podzieleni na grupy, a i z tego co słyszałem Alice nie pojawiała się na nich często.
- Ale się cieszę, że Cię widzę – Powiedziała blondynka entuzjastycznie, kiedy przestała mnie wreszcie ściskać.
- Ja też. Nawet nie wiesz jak bardzo. – Uśmiechnąłem się do niej szczerze. Naprawdę brakowało mi tych wszystkich ludzi. W Hogwarcie spędzaliśmy ze sobą tak dużo czasu. Przez siedem lat bardzo się zżyliśmy, a mimo to rzadko się widywaliśmy, jakbyśmy byli jakimiś mało znaczącymi znajomymi. – Ostatnio miałem tyle spraw na głowie. Merlinie, nawet nie wysyłałem do Ciebie listów… -
- Nie szkodzi, James. Nie mam Ci tego za złe. Ja wiem… - Złapała mnie za dłoń, ściskając ją pocieszająco, a uśmiech na jej twarzy przygasł. – Jak się czujesz ? –
Jak się czuję ? To dobre pytanie. Jakbym był wybrakowany ? Jakbym był różdżką bez rdzenia ? Jak ostatni idiota, który sam zrujnował sobie życie ? Może…
- Dobrze. – Skłamałem, wzruszając ramionami i próbując nie dać tego po sobie poznać. Wiedziałem, że gdybym powiedział prawdę, czułbym się znacznie lepiej, ale to moje życie. Moje gówno i nie chcę wplątywać w nie Alice. Nie chcę, żeby czuła się tak źle jak ja. – A u Ciebie wszystko w porządku ? Jak tam Frank ? Wy jeszcze chyba… -
Zaśmiała się, spuszczając na chwilę głowę.
- Może rzeczywiście za długo się nie odzywałam. Frank mi się oświadczył. – Podniosła na mnie wzrok, znowu uśmiechając się promiennie.
Nie mogłem powiedzieć, że opadła mi szczęka, bo choć byłem zaskoczony, mogłem się tego spodziewać. Alice i Frank byli parą doskonałą. Znali się jak dwa łyse konie i kochali od kiedy tylko pamiętam. Cieszyłem się, że nasz gryfoński kolega wreszcie się na to odważył.
- Łał. Moje gratulacje. Będziecie wspaniałym małżeństwem. –
- Tak. Tak sądzę. Kocham Franka i wiem, że będziemy razem szczęśliwi. Tylko nie potrafię całkowicie się z tego cieszyć, kiedy ty i… - Urwała, spoglądając w bok.
- Lily. Ja i Lily. To nie jest temat tabu. I musicie przestać cały czas za takiego go brać. To wasza przyjaciółka i nie możecie tak o niej mówić. Ona nie jest zła. Ty, Alice, dobrze o tym wiesz. Ona… Po prostu jest szczęśliwa gdzie indziej. Dlatego nie pisze. Nie chce nas ranić. – Wypowiedzenie tych słów sprawiło mi ból. Oczywiście nie chciałem, żeby wszyscy tak o niej mówili. Jakby umarła albo popełniła wyjątkowo paskudne morderstwo. Ten cały wyjazd nie był jej winą. Ale w żaden sposób nie mogłem wytłumaczyć tego, że przestała się z nami kontaktować i wysyłać listy. Może ma tam kogoś, kogoś innego niż ja i po prostu nie chce mnie ranić.
- Oh, James. Przepraszam. Nie chciałam… - Alice przytuliła mnie mocno. Chociaż to ja potrzebowałem wsparcia, to w jej oczach widziałem łzy.
- Nie szkodzi. Już jest dobrze, Alice, wiesz ? Już jest dobrze. –
Staliśmy tak na środku dworca. Ona wtulała się we mnie, szepcząc pewnie jakieś przeprosiny, a ja klepałem ją pocieszająco po plecach. Nie płakała, bo gdyby to robiła już dawno słyszałbym chlipanie. Rozglądałem się spokojnie dookoła, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Dziewczyna klepnęła mnie gdzieś w okolice łopatki, dając tym samym znać, że jest w porządku. Po chwili odsunęła się ode mnie i odgarnęła włosy z twarzy, a potem zaplotła ręce za plecami.
- Jesteś najdzielniejszym i najwytrwalszym człowiekiem jakiego znam, James. – Wbiła we mnie swój wzrok i kiwnęła głową, na potwierdzenie swoich słów. Spojrzałem na nią z boku, zaskoczony. – I tak bardzo ją kochasz… Oh, zawsze kochałeś. Gdyby tak nie było, nie broniłbyś jej. –
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, czy w ogóle cokolwiek odpowiedzieć. Po prostu stałem, patrząc się na blondynkę, z rękami włożonymi w tylne kieszenie spodni. Ostatnio często ludzie mówili mi, żebym był silny, nie załamywał się i po prostu zapomniał, ale jeszcze ani razu nie słyszałem, że jestem dzielny. Zakochany po uszy pajac, który nie może pogodzić się z tym, że dziewczyna go zostawiła. Tak mnie nazywali.
Alice patrzyła na mnie z przechyloną głową, jak gdyby czytała z mojej twarzy. Uśmiechnęła się pod nosem i delikatnie walnęła mnie w ramię.
- I taki masz zostać, słyszysz ? – Zamilkła, czekając na odpowiedź.
Nieco skonsternowany kiwnąłem potwierdzająco głową i pozwoliłem małemu uśmiechowi wpełznąć na moją twarz.
- Okey. Wiesz, ja muszę już iść, ale może wpadłbyś do mnie i do Franka na obiad. W środę albo kiedy Ci pasuje. I odzywaj się czasem. Chcemy wiedzieć, że jeszcze o nas pamiętasz. – Poprawiła czapkę, ostatni raz przelotnie mnie ściskając.
- Będę. – Potaknąłem, a ona wyszczerzyła do mnie zęby i ruszyła do wyjścia.
Odprowadzałem ją wzrokiem, dopóki nie zlała się z tłumem. Czułem się dziwnie. Byłem jakby lżejszy i szczęśliwy z tego chwilowego towarzystwa Alice. Z drugiej strony pociągnęła za sznurek zwany wątpliwościami i tęsknotą. Potarłem oczy. Byłem już zmęczony tym wszystkim. Lubiłem zastanawiać się, co może robić teraz Lily, nawet jeśli powodowało to, że wszystko mnie bolało. Miałem nadzieję, że jest szczęśliwa. Ja nie zawsze jej to dawałem i doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Może dlatego nie chciała wrócić ? Może, mimo, że zapewniała mnie, że wróci, znalazła kogoś o wiele lepszego ode mnie ? Kogoś bardziej godnego jej miłości ? Sam już nie wiem.

Ruszyłem w stronę toalet, chcąc trochę się uspokoić. W dworcowej łazience kręciło się kilku mężczyzn, nie było zbyt dużego tłoku. Podszedłem do jednej z umywalek i odkręciłem kurek z zimną wodą. Nabrałem jej trochę w dłonie i chlusnąłem nią sobie w twarz. Krople spływały po mojej szyi i brodzie. Spojrzałem w lustro, przyglądając się własnemu odbiciu. Miałem szarawe cienie pod oczami, a czarne włosy jak zwykle sterczały mi na wszystkie strony. Wziąłem trochę papieru i wytarłem nim swoją twarz, nie odrywając wzroku od lustra. Wychodzący facet przykuł moją uwagę. Otworzył drzwi szeroko, tak, że mogłem ujrzeć tłumy przed drzwiami łazienki. Jakoś nagle zgęstniało na zewnątrz, co pewnie było spowodowane przyjazdem nowego pociągu z licznymi pasażerami. Wróciłem do swojego odbicia, kiedy nagle coś mignęło mi w drzwiach. Wbiłem wzrok w tamto miejsce, ale drzwi zdążyły się już zamknąć. Przecież to niemożliwe. Musiało mi się po prostu coś przywidzieć, ale im dłużej stałem w bezruchu, odnosiłem wrażenie, że to wcale nie są moje omamy.
Rzuciłem się jak oparzony w stronę drzwi, popychając niechcący jakiegoś mężczyznę. Otworzyłem je z hukiem, odwracając się w lewo i pośpiesznie tasując tłum wzrokiem. Serce na chwilę mi zamarło. Była tam. Wchodziła po schodach na górę, była już na ich szczycie. Nie mogłem się mylić, bo o ile kobiet z rudymi włosami jest w Londynie mnóstwo, to akurat kobieta posiadająca tak oryginalną torbę jest tylko jedna. Może to absurdalne, ale przez chwilę nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Ogarnęło mną takie szczęście, że po prostu stałem i gapiłem się jak Lily odchodzi. A potem, nagle mój umysł ogarnęła jasność. Wiedziałem, co mam zrobić.
- Lily ! – Krzyknąłem, ale ona już zniknęła wraz z tłumem na dworcu. Kilka osób obróciło się w moją stronę, ale nie dbałem o to, będąc zupełnie zamroczony. Ruszyłem, przedzierając się przez tłum, a myśl, że jeśli jej teraz nie złapię to może już nigdy jej nie zobaczę, dodawała mi determinacji, żeby jak najszybciej wspiąć się po schodach. Udało mi się dotrzeć do pierwszego stopnia i szybko zacząłem po nich wbiegać. Gdzieś w połowie potknąłem się i upadłem, ale nie pozwoliłem nawet mojemu mózgowi do końca przetrawić tego, co się stało. Podniosłem się i kontynuowałem wędrówkę. Stanąłem u szczytu schodów i rozejrzałem się po dworcu. Lily zobaczyłem niemal natychmiast, a moje serce przyśpieszyło tempa, gdy dostrzegłem, że jest już niemal przy wejściu. Rzuciłem się biegiem w tamtą stronę, napędzany coraz szybszym biciem serca. Tutaj na górze było więcej przestrzeni, więc przechadzający się ludzie już nie stanowili dla mnie problemu. Moim punktem zaczepienia była kita rudych włosów Lily. Byłem nimi zaślepiony. Byłem napędzony pragnieniem dotknięcia jej. Byłem już blisko, gdy zderzyłem się z barkiem jakiegoś mężczyzny. Zakręciło mną niczym na jakiejś karuzeli i zupełnie wypadłem z rytmu. Nie potrafiłem złapać oddechu, więc oparłem ręce na kolanach. Podniosłem na chwilę głowę, dysząc ciężko i zobaczyłem, że ona nie jest wcale tak daleko.
- Lily ! – Krzyknąłem jeszcze raz, na tyle głośno na ile pozwoliły mi przepracowane płuca. Myślałem, że mnie nie usłyszy i pójdzie dalej, ale tak się nie stało.
Moje serce zamarło, kiedy ona stanęła. Zaskoczony dałem sobie spokój z oddychaniem i wyprostowałem się, jednak nadal nie mogłem zrobić ani jednego kroku. Lily odwróciła się. Burza jej rudych loków zafalowała i zobaczyłem jej twarz, na której ( widziałem to nawet z daleka ) malowało się zdziwienie i pewna cząstka niedowierzenia. Miała zmarszczone czoło, co często robiła, gdy nie była do czegoś przekonana. Jej zielone oczy dostrzegły mnie w tłumie. Momentalnie z jej czoła zniknęły zmarszczki, a ręka którą trzymała na ramieniu torby bezwiednie opadła do jej boku.
Rozłożyłem ramiona i wyrzuciłem je w powietrze. Ten gest był tak bezsensowny, że sam zwątpiłem w swoją inteligencję. Dotarło do mnie, że mogę się ruszyć i to właśnie zrobiłem. Szedłem powoli, mijając ludzi, a Lily stała tam jak gdyby nie wierzyła w to, co widzi. Zatrzymałem się kilka stóp od niej. Nikt nie stał nam na drodze i mogliśmy tak trwać, i po prostu napawać się swoim widokiem. Uśmiechnąłem się, co chyba przełamało jakąś barierę. Ona upuściła swoją torbę i rzuciła się w moją stronę. Instynktownie złapałem ją, gdy wpadała w moje ramiona. Podniosłem ją wysoko, co było proste, bo Lily zawsze była lekka i okręciłem nas wokół własnej osi. Jej rude włosy łaskotały mnie w twarz. Złapałem ją mocniej, żeby w żadnym wypadku jej nie upuścić. Czułem się jak totalny wariat. Miałem wrażenie, że mógłbym ją teraz zanieść pod sufit, gdyby tylko tego zechciała. Byłem tak niesamowicie szczęśliwy, że ostatnie kilka miesięcy wydawało się być tylko wyjątkowo długim, złym snem.
Czułem jej słodki zapach, miło kręcący mnie w nosie. Uniosłem głowę do góry i napotkałem jej twarz. Tą idealną twarz, upstrzoną kilkoma piegami i jaśniejącą za każdym razem, gdy była szczęśliwa. Widziałem jej malinowe usta, które uśmiechały się w ten sposób, na który moje serce drżało, od ponad pięciu lat. Spojrzałem głęboko w jej szmaragdowe oczy, rozjaśniające mi każdy zły dzień. W oczy, w których zawsze połyskiwała maleńka cząstka radości. To było moje zielone niebo na ziemi.
Lily miała łzy w oczach, ale zaśmiała się swoim dźwięcznym śmiechem. Pokręciła głową z niedowierzeniem i zagryzła wargę. Delikatnie opuściłem ją na ziemię. Cały czas patrzyła na mnie, a jej oczy błyszczały szczęściem niczym dwie gwiazdy. Podniosła swoją małą dłoń i położyła ją na mojej żuchwie. Drugą wplotła w moje włosy, przeczesując je swoimi palcami. Patrzyła na mnie jak na małego chłopca. Z rozczuleniem i radością. Zabrała ręce, jak gdyby moja skóra ją parzyła. Zmrużyłem oczy i trochę spanikowałem. Naprawdę ogarnęła mnie chwilowa panika. Nie do końca wiedziałem o co może jej chodzić. Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem, ale ona tylko lustrowała moją twarz swoim wzrokiem. Cal po calu. Powinienem czuć się zakłopotany, ale wcale się tak nie czułem. To jak na mnie patrzyła nie było czymś dziwnym, czymś co jest nie na miejscu. Ona po prostu lubiła to robić. Lubiła na mnie patrzeć i obserwować jak się zachowuje. Miała to jeszcze z Hogwartu. Zawsze czerwieniła się, gdy dostrzegałem, że mnie obserwuje. Nawet wtedy nie było to dla mnie kłopotliwe.
Chciałem wpleść swoją dłoń w jej włosy, zrobić cokolwiek, ale kiedy podnosiłem rękę, ona szybko odwróciła wzrok w bok. Jej dłoń instynktownie znalazła się na ustach, które zakrywała jej wierzchem. Zdałem sobie sprawę, że płacze. Nie chciała mi tego pokazać i próbowała się ukryć. Zawsze to robiła. Pokręciłem głowę i złapałem jej podbródek między swój kciuk, a palec wskazujący. Stanowczym, ale nie brutalnym ruchem zmusiłem ją do odwrócenia głowy w moją stronę. Miała lekko rozchylone wargi. Łzy spłynęły jej po policzkach, a pasma włosów weszły jej do oczu, ale zdawała się w ogóle tym nie przejmować. Patrzyła na moją twarz, jak gdyby dogłębnie ją analizowała. Dopiero teraz zauważyłem, że i ona ma sińce pod oczami, o wiele bardziej widoczne niż te u mnie. Ten cały wyjazd i jej uzdrowicielski staż obojgu nam nie służył.
Zdecydowałem się wyjąć jej z oczu te rude kosmyki. Delikatnie łapałem je między palce i odgarniałem za jej ucho. Z premedytacją unikałem dotykania jej skóry na twarzy. Odniosłem wrażenie, że kiedy to robiłem Lily wstrzymywała oddech, bo kiedy wreszcie odsunąłem rękę, wypuściła powietrzem z płuc. Jęknęła i rzuciła się na moją klatkę piersiową, omal nie powodując, że oboje się przewróciliśmy. Odzyskałem równowagę, jęcząc pod nagłym ciężarem jej ciała. Przycisnęła się do mojej piersi. Czułem jak zaciska pięści na mojej kurtce i słyszałem jak cicho łka w moje ubranie. Nie mogłem stać bezczynnie, więc objąłem ją, przyciskając do siebie i starając się jej nie udusić. Tak niesamowicie brakowało mi jej obecności w moich ramionach. Wydawała się być idealnie wpasowanym elementem mojej układanki.
- Wszystkiego najlepszego, Lily. - Zaciągnąłem się jej zapachem, całując ją we włosy. Zaczęła drżeć. Otuliłem ją mocniej i głaskałem ją po plecach. Poczułem jakiś jej ruch, więc rozluźniłem uścisk, ale ona tylko przekręciła głowę, trąc policzek o moją kurtkę.
- Tak bardzo tęskniłam. - Szepnęła, łamiącym się głosem. Poczułem się jakby ktoś wlał we mnie kubeł ciepłej wody. Już zapomniałem jaki piękny miała głos. Taki ciepły i kojący, czasem tak cudownie zachrypnięty, że na sam jego dźwięk przechodziły mnie ciarki.
Chciało mi się śmiać. Byłem przepełniony szczęściem i dopiero teraz dotarło do mnie jak niemożliwie mocno za nią tęskniłem. Umierałem bez niej. Chorowałem bez jej widoku. Żaden dzień nie mógł być szczęśliwy, kiedy nie czułem jej dotyku.
Zdjęła dłonie z mojej piersi i jedną rękę położyła mi na plecach, pociągając nosem. Ani na chwilę nie odsunęła się ode mnie.
- Mi Ciebie też brakowało, skarbie. - Powiedziałem w jej ucho. Znieruchomiała na moje słowa i dopiero po chwili zrozumiałem dlaczego. Nigdy tak do niej nie mówiłem. Nie mówiłem do niej "kochanie" czy "skarbie", choć zakochane pary tak robią, prawda ? Może byłem zbyt dumny, ale kiedy wreszcie ją tak nazwałem stwierdziłem, że to zupełnie naturalne. Tak jakbym powiedział do niej "Lily" z tą różnicą, że nazwanie ją swoim skarbem było czymś znacznie mocniejszym. Dlaczego matki nazywają swoje dzieci "słoneczkami" ? Bo je kochają. Tak samo jak ja kochałem Lily i teraz naprawdę o tym wiedziałem. Gdybym tak mocno jej nie kochał, to nie tęsknił bym za nią tak bardzo.
Odsunęła się ode mnie i spojrzałam na mnie z dołu. Szybko wytarła policzki i oczy. Cała jej twarz się do mnie uśmiechała. Aż sam nie mogłem powstrzymać się od małego uśmieszku.
- Nawet nie wyobrażasz sobie jak bardzo Cię kocham. - Powiedziała, cały czas się do mnie uśmiechając. Stanęła na palcach i splotła ręce na moim karku. Biło od niej szczęście i trochę tęsknoty, którą musiała przez cały czas chować.
- Wyobrażam sobie, bo kocham Cię równie mocno. - Położyłem ręce na jej biodrach i nachyliłem się, żeby nasze twarze niemal się stykały. Wpatrywałem się w jej oczy, jakbym w nich czytał. Lubiłem topić się w jej szmaragdowych tęczówkach, ale nigdy nie byłem dobry w odczytywaniu emocji z czyiś oczu. To ona była w tym mistrzynią. Dzięki zaledwie jednemu spojrzeniu potrafiła powiedzieć czy jestem zły, czy szczęśliwy, czy obchodzić się ze mną jak z tykającą bombą albo czy można spróbować wywołać na moich ustach uśmiech. Była w tym świetna. Dlatego też wszyscy wiedzieli, że nadaje się idealnie na uzdrowicielkę.
Lily oparła czoło na moim czole i zamknęła oczy. Cały czas uśmiech nie schodził jej z twarzy. Mógłbym tak trzymać ją w swoich ramionach całe wieki, jeśli tylko oboje bylibyśmy dzięki temu tak samo szczęśliwi.
- Wiesz, że już nigdy Cię nie opuszczę ? - Zapytałem.
Otworzyła oczy i zaśmiała się, kręcąc głową.
- Już nigdy nie mam zamiaru Ci uciekać. - Odpowiedziała pewnie.
- A co z Twoim stażem ? -
- Olewam go. Nie wytrzymałabym ani minuty dłużej w tym mieście bez Ciebie. -
Odsunąłem się na dosłownie kilka milimetrów i po raz drugi chwyciłem jej podbródek.
- Chodź tu. - Szepnąłem, przyciągając je twarz do swojej i pocałowałem ją. Nigdy nie wierzyłem w takie głupoty, ale poczułem te głupie motyle w brzuchu, kiedy muskałem jej usta i delektowałem się zapomnianym smakiem jej ust.
Byłem w siódmym niebie. W niebie na Ziemi z moim najcenniejszym skarbem. Miłością mojego życia. Integralną częścią mojej egzystencji. Z powodem, który czynił większą część moich wspomnień tymi szczęśliwszymi Dworzec był dla nas zupełnie pusty. Mimo, że ludzie cały czas się po nim kręcili, mijając nas, a życie na całym świecie toczyło się dalej, my byliśmy tu całkowicie sami.
Ja i osoba, której tak bardzo potrzebowałem.